Nie idę na łatwiznę

Marcin Rozynek po kilku latach przerwy wydał płytę „Second Hand”. Ale tym razem nie znajdziemy na niej jego kompozycji, ale cudze. I na przekór nie są to wielkie przeboje.

Ubrałeś się do snu trzy lata temu i chwilę pospałeś…

Chyba na tym to wszystko polega – żeby sobie tak życie ułożyć, aby sobie na coś takiego pozwolić. Doświadczenie mnie nauczyło, że z pewnymi rzeczami nie należy się śpieszyć. Po wydaniu „Ubierania do snu” postanowiłem chwilę odpocząć. Przez półtora roku słuchałem mało muzyki, nie pisałem żadnych piosenek, nie miałem do tego głowy.

Udzielałeś się tylko gościnnie, prawda?

Tak, nagrałem piosenkę z Magdą Wójcik. Zupełnie niedawno trzy teksty otrzymał ode mnie Kielich na swoją solową płytę, a w jednym utworze u niego zaśpiewałem. To w zasadzie wszystko. Z Magdą znamy się od lat, pamiętam jak wychodziła pierwsza płyta Goya. Widywaliśmy się przy różnych okazjach, były wspólne występy, jakieś Opole, takie rzeczy. Kiedy pewnego zimowego dnia zadzwoniła z propozycją, od razu się zgodziłem. Warunek miałem jeden – musi to być świetna piosenka. „Nie wymińmy się” taką jest. Z Krzyśkiem natomiast było tak, że muzycznie w ogóle nie znałem go od tej strony. Jak wszyscy, kojarzyłem go z Lady Pank, więc na początku ta sytuacja miała charakter raczej towarzyski, ale kiedy przysłał kilka propozycji, teksty napisały się same. (śmiech) Potem jeszcze dowiedziałem się, że robi to z Radkiem Łuką i wszystko zaczęło się zgadzać.

Postrzegasz się bardziej jako wokalistę, czy songwritera?

Nie, nie, to nie tak… Nie muszę się jednoznacznie określać. Nie mam alergii na słowo „piosenkarz”, choć być może nie kocham go za bardzo. Ale też nie czuję jakiegoś wewnętrznego przymusu, żeby każdy dzień zaczynać od napisania nowego numeru. Nie staram się więc szukać na siłę tożsamości, tworzyć definicji, po prostu robię coś, co lubię.

Wiesz dlaczego pytam? Choć piosenkami zawsze sypałeś jak z rękawa, nagle zdecydowałeś się wydać płytę z cudzymi kompozycjami.

Od samego początku, już kiedy zaczynaliśmy grać z Atmosphere, byliśmy uprzedzeni do wszelkiego rodzaju coverów. Szczególnie takich koncertowych sytuacji, kiedy jakiś cudzy przebój miałby łatać braki w repertuarze. Skąd więc wzięła się ta płyta? Od kropli, które drążyły skałę, na przykład rozmów z U-zkiem (Pawłem Jóźwickim, producentem wykonawczym płyty), które prowadzimy od szeregu lat, od przesyłania sobie linków do różnych piosenek. Ale też od Johnny’ego Casha, którego w pewnym momencie odkryłem. Nigdy nie byłem fanem country, ale to co zrobił z Rickiem Rubinem w ramach serii „American Recordings” zrobiło na mnie piorunujące wrażenie.

Ale wiesz co publiczność kocha w coverach? Chcą usłyszeć jak numer, który bardzo dobrze znają, ktoś przerabia w radykalnie odmienny sposób. A ty sięgnąłeś po piosenki słabo znane, których w dodatku nie stawiasz na głowie.

Nie szukaliśmy przebojów, mam awersję do rzeczy masowo granych. Nie chodziło o to żeby po pierwszych akordach rozścielał się przede mną na scenie czerwony dywan. Chodziło o wyzwanie. Poza tym, jest już na świecie mnóstwo bardzo dobrych rzeczy i czasem ludzie niepotrzebnie się wysilają próbując wymyślić je na nowo. Czasem poprawienie czegoś i przypomnienie ma znacznie więcej sensu. To też od początku przyświecało temu projektowi – myśl, że leżą gdzieś tam genialne utwory, które zostały źle potraktowane, a najzwyczajniej na świecie na to nie zasługują. Postanowiłem więc je przypomnieć.

To polska płyta. Za granicą nie ma niesłusznie zapomnianych perełek?

W którymś momencie powiedzieliśmy sobie, że warto zrobić taką mini-wizytówkę polskiej sceny przez pryzmat świetnych, choć zapomnianych piosenek. W innych krajach też można by takich uzbierać mnóstwo, ale niech zajmują się ich ocalaniem artyści stamtąd.

To w dodatku piosenki, które nie zdążyły się uleżeć.

Nie toczyliśmy długich dyskusji na ten temat, nie ustalaliśmy niczego. Otarliśmy się nawet o Kabaret Starszych Panów czy „Warszawa jest smutna bez ciebie” Jacka Lecha, ale doszliśmy do wniosku, że nie pójdziemy na łatwiznę. Za nic nie chcieliśmy sprawiać wrażenia, że oto panowie chcą coś przyciąć – coś, co już bardzo wysoko wyrosło, więc teraz wystarczy tylko przyjść z kosą i będzie fajnie.

Lubisz śpiewać cudzesy?

Nigdy nie byłem przekonany do wydawnictw typu „Agnieszka Osiecka śpiewa Wysockiego” czy „Maleńczuk śpiewa Kurta Weila”. Wręcz nie znosiłem takich płyt. W którymś momencie uznałem jednak, że chyba znów doszedłem do jakiegoś punktu – jak przy Atmosphere –  tyle, że nie w sensie muzycznego rezultatu, ile bardziej świadomości, że chyba znów czas na zmiany. Kiedy rozpada się zespół, wystarczy pójść w swoją stronę i już jest nowa jakość. Kiedy gra się solo, samemu trzeba się jakby rozpaść na kawałki. I nie chodziło o to, że coś zrobiłem źle, czy coś przegrałem, że coś źle wsadziłem, albo źle wyjąłem – po prostu potrzebowałem odmiany. Żeby może znów się nie skupiać na końcu własnego nosa, żeby nie robić wszystkiego po swojemu, w swoim studiu, sam ze sobą. Owszem, o tym zawsze marzyłem i nie zamierzam się teraz wycofywać. Po prostu zapragnąłem zmiany, żeby się samemu sobą nie zmęczyć. Tym bardziej, że coraz mniej słuchałem na co dzień rzeczy podobnych do tych, które sam wykonywałem.

Czego ostatnio słuchasz?

Muzyki poważnej. Jakieś trzy lata temu naprawdę ostro się wkręciłem, szczególnie w rzeczy nagrane po 1945 roku, w zasadzie wszystko od Johna Cage’a. Jego utwory na fortepian to przecież często jeden do jednego „Kid A” Radiohead, tylko młodzież nie ma pojęcia o tym, że ktoś taki w ogóle był. Oczywiście, doceniam Radiohead, ale to nie kwestia objawienia czy rewolucji, tylko po prostu kontynuacja czegoś, co zostało znacznie wcześniej wymyślone. Ale nie tylko Cage… Kiedy włączam „Święto wiosny” Strawińskiego i uświadamiam sobie, że to zostało napisane ponad sto lat temu, to odbiera mi moc, chęć brania instrumentów do ręki. Musiałem więc to wszystko w sobie jakoś przerobić. A że muzyka dla mnie stanowi rodzaj narzędzia służącego do podróży, chciałem po prostu rozsiąść się wygodnie w takiej łódce i po raz pierwszy nie wiosłować, tylko popłynąć. Chciałem się poczuć zwykłym piosenkarzem, który wychodzi na scenę zaśpiewać coś, co mu inni przygotowali i przy okazji zrozumieć artystów, którzy całe życie szli tą drogą.

I co, udało się?

Nie wiem. Myślę, że tak naprawdę zrozumiem tę płytę i wszystko co się wokół niej wydarzyło, dopiero za jakieś dwa, może trzy lata. Już tak mam. Bardzo późno dojrzewałem (śmiech), więc pewnie i „Second Hand” też dotrze do mnie z opóźnieniem. Nie miałem gotowego przepisu na ten album, ale w trakcie pracy nad nim czułem, że to właśnie tak musi się toczyć.

Łatwo było wypuścić cugle z rąk?

Trzy ostatnie płyty zrobiłem u siebie w domu, w coraz mniejszym stopniu korzystając z pomocy kogoś z zewnątrz. Wiem, czego chcę, ale postanowiłem skorzystać z okazji i zafundować sobie coś w rodzaju wspomnianego drugiego rozpadu, by może znów zaprowadzić jakiś nowy porządek. I nie chodzi tylko o dobór repertuaru, ale również o to, że ktoś inny – czyli Kuba Galiński i Olek Świerkot – nad tym pracował. Jak już wspomniałem, wnioski wyciągnę pewnie dopiero za trzy lata, ale przyjemne jest to uczucie świeżości.

Kuba i Olek to producenci muzyczni „Second Hand”. Zaskoczyli cię czymś?

Miałem i takie refleksje, że to co robię w przypadku tej płyty jest być może nieco lekkomyślne. Że nie wiem, jak to się skończy i to jest groźne. (śmiech) Mam już jednak ten komfort, że nic złego się nie stało. Mało tego, bardzo szybko okazało się, że to, co obaj panowie proponują jest… jakieś takie moje. Pierwszym utworem w ich opracowaniu, który usłyszałem, był  „Golem”. Byłem wtedy z rodziną w Krynicy, więc posłuchaliśmy razem i wszyscy z miejsca uznali, że choć palca nie przyłożyłem, to są to ciągle „moje dźwięki”.

Coś jeszcze cię zaskoczyło?

Tak ogólnie? Że jest przepięknie! (śmiech)

Co było pierwsze – zachwyt nad cudzą piosenką, którą chciałeś zinterpretować, czy pomysł na płytę, który pociągnął za sobą szukanie odpowiedniego repertuaru?

Miałem w stosunku do dwóch czy trzech piosenek taki sentyment i kiedyś, dawno temu, myślałem, że fajnie byłoby je zaśpiewać. Wiedziałem, że „Mru-Mru” Heya musi być. Mam wrażenie, że „Music Music”, z której pochodzi, to ich najbardziej niedoceniana płyta. Pamiętam, że kupiłem ją na Dworcu Centralnym i słuchałem całą drogę do domu. Zanim dojechałem do domu to już śpiewałem ten kawałek i byłem wniebowzięty. Bardzo lubiłem też „Z tobą byłbym więcej wart” Tomka Makowieckiego, całą płytę zresztą. Skłamałbym, gdybym powiedział, że piosenka Smolika – „50 Trees” – za mną nie chodziła. Zresztą, moja żona uwielbia Smolika, więc jestem na bieżąco. „Miasto we śnie” Gawlińskiego lubiłem, ale już na przykład tej piosenki Krawczyka wcześniej nie znałem. Ona, podobnie jak parę innych, pojawiła się dopiero podczas rozmów z U-zkiem (Pawłem Jóźwickim, producentem wykonawczym płyty). Na pewno nie ma na tej płycie takiej piosenki, której nie lubiłem, ale w końcu się znalazła, bo ktoś mi wytłumaczył, że musi być. W dyskusjach przewinęło się kilkanaście utworów, które choć obiektywnie dobre, nie mogły się na „Second Hand” pojawić, bo na przykład miałem z nimi jakiś problem.

Czyli kluczem, według którego wybierałeś numery, był twój własny gust?

Tak miał przebiegać ten eksperyment. Ale pamiętam też rozmowy z U-zkiem, kiedy śmialiśmy się, że powstaje wizytówka polskiej muzyki, z którą będziemy mogli pojechać na Midem. I niech świat słucha – oto 12 świetnych polskich piosenek, które z niewiadomych przyczyn nie spotkały się z takim przyjęciem, na jakie zasługiwały. Może dlatego, że były po polsku, albo w złym momencie trafiły na rynek?

A może po prostu ludzie ich nie chcą? Nie bałeś się, że przygotowujesz album z pięknymi piosenkami, ale obciążonymi jakimś fatum?

Nie, nie, nie! Żadnej z tych piosenek nie uważam za słabą… Nie, to mało – żadnej nie uważam za mniej niż świetną, jeśli nie genialną. (śmiech) Na potrzeby promocji płyty nagraliśmy pięć z tych numerów akustycznie i każda z tych piosenek zagrana na zwykłej palantówie po prostu działa. To są naprawdę świetne piosenki! Dlaczego się nie przebiły? Może samym autorom niespecjalnie zależało. Może dlatego, że rok emisji był zły, bo parzysty, albo dlatego, że to była zima, a powinna być wiosna, lub odwrotnie. A może, jak w przypadku Krawczyka, to był czwarty czy piąty singel z superpopularnej płyty i już nie miał prawa się przebić? Nie ma się co zagłębiać… Mamy z U-zkiem chyba jedną cechę wspólną: jeśli wierzymy w jakąś piosenkę, cały świat nas nie obchodzi.

A nie jest to deprymujące, że piosenka, którą najbardziej ukochałeś przepada, bo pogoda była zła, albo pan z radia miał zły humor?

Nieee… Problem pojawia się wtedy, gdy ktoś nagrywa piosenki, próbując je z czymś zmierzyć – choćby z własnym upodobaniem, czy ogólnopolskim zapotrzebowaniem czy innymi tego typu zjawiskami. Większość piosenek, które w swoim życiu napisałem i nagrałem, swój początek miała wyłącznie w jakiejś radości życia, która pozwalała wypłynąć jej ze mnie zawsze po swojemu. Nie wiem skąd ona się bierze, bo nie darzę życia jakimś szczególnym entuzjazmem, ale tak było. Dobra muzyka musi przyjść gdzieś z kosmosu, jest zawsze ponad nami, nie panujemy nad nią. Ja mogę być tylko przekaźnikiem. I może zabrzmię jak megaloman, ale uwielbiam swoje piosenki i staram się nie mieć żadnych refleksji na temat tego, jak zostały odebrane i czy często gra je radio. W głębi duszy gówno mnie to obchodzi. Na koncertach też gram dla siebie.

Nie mów, że nie interesuje cię reakcja publiczności.

Często widzę pod sceną grupę tych samych ludzi. Pamiętam ich twarze, znam już nawet z imienia i nazwiska. Jeżdżą za mną, nagrywają filmiki, które wrzucają na YouTube’a – i to jest naprawdę fajne, a przynajmniej budujące. Ale zdarzają się i inne sytuacje – kiedyś pewna pani podeszła do mnie po koncercie. Długo czekała, żeby mi powiedzieć, że jest absolutnie oburzona tym, co zrobiłem na scenie. Bo ona wyobrażała sobie mnie jako kogoś innego i ja po prostu nie sprostałem! (śmiech). Prawie zażądała zwrotu za bilet, bo to nie tak miało być. To bardzo dziwne przeżycie, kiedy musisz zmierzyć się z ludzkimi wyobrażeniami na swój temat.

Czy „Second Hand” będzie można usłyszeć na żywo?

Tak jest, już montujemy zespół z Kubą i z Olkiem. Nie wiem jak długo to potrwa, bo może Kuba dostanie swojego trzeciego Fryderyka, a Olek pierwszego i świat się rozejdzie w szwach, ale póki co jesteśmy totalnie nakręceni tą płytą i chcemy grać koncerty. To nie jest projekt studyjny, to będzie żyło.