Mount Everest, ale… na wodzie

– To nie miało prawa się udać – twierdzi Piotr Mikołajewski, armator i drugi oficer jachtu, na którym grupa złożona m.in. z poznańskich żeglarzy opłynęła przylądek Horn, najtrudniejszą trasę żeglarską świata.

“Jesień 2009 roku, warsztat szkutniczy Janusza Kowala pod Bydgoszczą, gdzie przebywam w związku z remontem mojego jachtu śródlądowego o pięknej nazwie “Dewiacja”. Dzwoni telefon zawieszony na ścianie… Głos z drugiej stronie informuje mnie, że poszukuje kontaktu…”

Tak zapewne zaczynać się będzie książka opisująca to, czego w styczniu 2012 roku dokonało ośmiu żeglarzy płynących niewielkim jachtem. Zdobyli oni żeglarski Mount Everest – opłynęli przylądek Horn, znajdujący się na południowym skraju Ameryki Południowej.

Większości naszych czytelników pływanie jachtem kojarzy się zapewne z rejsem po Bałtyku, mazurskich jeziorach lub też – w wersji mniej standardowej – gdzieś u wybrzeży Europy. Od razu zatem podpowiadamy, że skala trudności przy opłynięciu Hornu jest o wiele, wiele wyższa.

Radek Przebitkowski, kapitan w etapach, w których opływany był Horn, dokładnie wyjaśnia na czym polega różnica.
– Sedno jest takie, że po takiej Chorwacji pływa się i 2 tygodnie. Natomiast tuaj problem polega na tym, że cieśnina Drake’a to jest najbardziej sztormowy rejon świata – tłumaczy Dowódca. – Więc żeglarze wzięli sobie za punkt honoru przepłynięcie tego obszaru, a punktem kulminacyjnym tego obszaru jest przylądek Horn, który jest z kolei najbardziej sztormowym punktem cieśniny Drake’a. To jest taki żeglarski Mount Everest.

Kapitan dodaje, że nie chodzi tylko o sztormy. Jest to raczej suma warunków: wiatr wieje z prędkością 11 a fale mają 10 metrów wysokości. W tak skrajnych warunkach nie trudno o błąd czy też po prostu o pecha. W 2011 roku na Hornie zatonął polski jacht, zginęły dwie osoby.

– Najważniejsza w takich rejsach jest kwestia psychologiczna. Generalnie nie jest łatwo, bo to nie jest przyjemne pływanie: jest mokro, trzęsie, żarcie do dupy. Normalnie nie można jeść, bo jak trzęsie to to spada… – wyjaśnia kapitan Przebitkowski.

Przy takich warunkach na morzu nie ma bezpiecznych miejsc. Armator i II oficer w jednej osobie, Piotr Mikołajewski, wspomina jak w pewnym momencie fala wyrzuciła go z koi, w której odpoczywał.

– Pierwszy raz od czasu jak pływam na tym jachcie, wybiło mnie z łóżka. Takie były warunki. Tam nie ma się gdzie schować. Przewidywania pogodowe były góra na 24 godziny w przód. Wychodziliśmy z portu na gasnącej 10 w skali Beauforta, ale wiedzialiśmy, że gaśnie. Rzygaliśmy wszyscy.

Niebezpieczeństwo jednak, jak to często bywa, ma również swoje specyficzne piękno. Zwraca na to uwagę Grzegorz Pilarczyk, jeden z Hornowców z Polonusa.
– To było czasami piękne, jak się wjechało na falę i spojrzało za rufę. A tam dół…

Piotr Mikołajewski uzupełnia ten opis:
– Tam są takie fale, których nie ma Bałtyku, bo tamta fala leci dookoła globu i jej nic nie przeszkadza. Więc nagle przy zjeździe z fali o długości 150 metrów, 15 tonowy jacht ma 20 km/h, co w przypadku tego jachtu jest ogromną prędkością. Nie należy mylić z jachtem, na którym pływa np. kapitan Paszke, który osiąga nawet i 60 km/h, ale jego jacht to jak Formuła 1 do przyzwoitego samochodu.

Cała impreza, obejmująca rejs ze Świnoujścia do Argentyny i z powrotem, trwała 16 miesięcy i jeden tydzień. Armator podkreśla, że bodaj największym wyzwaniem i osiągnięciem przy organizacji tej wyprawy było zapoatrzenie i… sama organizacja.
– Co było fenomenem: ludzie robili większe tematy, ale tutaj w 22 miejscach na świecie zmieniali się polacy. To nie miało prawa się udać, ja dzisiaj to mówię. A się udało – podkreśla Piotr Mikołajewski. – Pieniądze i podumowy były podpisywane na półtora roku do przodu. Gdy wyprawa wychodziła ze Świnoujścia to cała impreza była zapięta. To był największy fenomen.

Tak długo rejs może wydawać się nudny, jednak wszyscy żeglarze podkreślają, że na jachcie jest co robić: 8 godzin pracuje się na wachcie, toczy się bardzo uczone dysputy, czyta się książki lub po prostu… śpi.
– Ubieranie się i rozbieranie na wachty też zajmuje ok. godziny dziennie – dopowiada armator dodając zarazem, czego się nie robi: – Nie pije się alkoholu, co najwyżej piwo. W portach się pije. Temperatura wody ma -1 stopień. Przeciętny człowiek wytrzyma w niej 8 minut. Jakby ktoś wpadł do wody, to zanim zrobimy manewr to mogłoby być za późno. Natomiast dyskusje potrafiły trwać po kilka dni.

Armator podkreśla również, że wyzwaniem było również zaopatrzenie poszczególnych etapów rejsu.
– Ja nie wiem, ile kosztuje bochenek chleba a otrzymałem bardzo nieskomplikowane zadanie: zaopatrzyć na 28 dni rejsu 8 chłopa, w języku którego nie znam. Gdy nie ma żadnej możliwości dokupienia czegoś po drodze. Mówiłem do pozostałych tak: jak będzie pysk kota, to będę wiedział, że to jest żarcie dla kotów, więc tego nie wezmę, ale jak nie będzie to mogę wam kupić – opowiada Piotr Mikołajewski.

– Pytaliśmy go: jak chcesz to zrobić? – dopowiada historię kapitan – Ty mówiłeś: no tak, kupię kiełbasę suszoną… na to ja mówię: słuchaj Piotr, nie ma tam kiełbasy suszonej. Tam jedzą zupełnie inaczej niż u nas. Oni np. jedzą chleb pszenny, który nie trzyma zbyt długo. Ale znaleźliśmy chleb, chemicznie zaprawiony, taki tostowy, który miał trwałość ok. miesiąca. Tylko nie wiadomo, z czego on był zrobiony, chyba mąki tam nie było. Ale nie pleśniało.

Na szczęście załoga s/y Polonus (bo tak brzmiała nazwa jachtu) miała nieco szczęścia – okazało się bowiem, że w czasie, gdy II oficer robił zaopatrzenie, w tym samym porcie przebywał inny polski jacht: Selma.
– Żeby sprawa była jasna: Argentyna to nie jest dziki kraj. To taka Europa, są tam markety. Ale na szczęście załoga jachtu Selma, która pływa tam od 7 lat i która ma zawodowego drugiego oficera (a 2 oficer zajmuje się zaopatrzeniem), szła akurat na zakupy. Kupowaliśmy to samo co oni, tylko z drobnymi poprawkami. Np. oni kupowali 80 kg wołowiny, a my 40. Oni kupowali całego barana, a my nie. Całość kosztowała ok. 10 tys. zł., a całe zaopatrzenie zajęło 15 wózków.

Zakupy poszły tak dobrze, że Piotr Mikołajewski sam zadeklarował pomoc, gdy przyjechała następna zmiana załogi. Ale – jak podkreślają żeglarze – na szczęście udało się go od tego pomysłu bardzo szybko odwieść.

Z jedzeniem wiąże się kolejny przyziemny problem, który objawia się na pełnym morzu: gotowanie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy na pokładzie są sami mężczyźni.
– W tym towarzystiwe byli ludzie znający się na wielu sprawach, ale nie było ani jednego, który powyżej zagotowania wody na herbatę potrafił coś zrobić – tłumaczy armator. – Wszyscy jednoznacznie teraz twierdzimy, że wychodząc z poziomu telefonowania do żony doszliśmy do poziomu takiego, że wszyscy po 28 dniach stwierdziliśmy, że byliśmy już wiele razy na rejsach, ale jeszcze nigdy żeśmy tak dobrze nie jedli. Nasze potrawy pozbawione były całej tej kulinarnej otoczki: piepszyków, pomidorków i innych pierdół. To była zupa, w której gotowało się 3 kilogramy wołowiny (argentyńskiej, czyli najlepszej) potem wrzucało się 4 kilogramy warzyw i jak to się zjadło to człowiek czuł, że coś zjadł.

To jednak nie wszystko – podróżowanie po świecie ma tę zaletę, że różnych przysmaków można spróbować niemal za darmo. Żeglarze z rozrzewnieniem wspominali… wyławianie lodu z morza, aby następnie dorzucić go do whisky. Podobn amerykanie płacą za taki luksus w tysiące dolarów – tutaj zaś był na wyciągnięcie ręki. Jest to również jedyny przypadek, gdy lód starszy jest od whisky.

To jednak jedna z nielicznych przyjemności podczas rejsu. Warunki bowiem nie należały do luksusowych – ale też załoga na luksusy nie liczyła…
– Warunki są naprawdę siermiężne: w środku jset kilka stopni powyżej zera, i to jak nagrzejemy. Cały czas wilgoć się utrzymuje, warunki do jedzenia żadne, bo wszystko skacze… umyć się nie ma jak… za super osiągnięcie uważamy to, że jest ubikacja – opowiada kapitan Przebitkowski.

Trud jednak się opłacił – za swój wysiłek załoga otrzymała wyróżnienie Rejs Roku oraz Impreza Roku. Przede wszystkim jednak zostaje satysfakcja z osiągnięcia celu – pokonania najtrudniejszego, największego wyzwania żeglarskiego na świecie.

Hornowcy – załoga:
Armator-II Oficer Piotr Mikołajewski
Kapitan – Radek Przebitkowski
I Oficer – Andrzej Tołkin
III Oficer – Mieczysław Wybieralski
Załoga – Przemo Jarno, Tomasz Szepczyński, Tadeusz Ledwoń, Grzegorz
Pilarczyk