System ratownictwa nadal z dziurami

System ratownictwa medycznego zadziałał prawidłowo, karetka dojechała w wyznaczonym czasie, a jednak pacjent zmarł – o kilkaset metrów od szpitala. – Czy nie szybciej byłoby poprosić o pomoc w szpitalu obok niż wzywać karetkę? – zastanawiają się współpracownicy zmarłego. Bo karetka na Wildę przyjechała aż… z Lubonia.

Wszystko wydarzyło się w piątkowy poranek w siedzibie firmy Tesat sp. z oo. przy ul. Wybickiego na poznańskiej Wildzie. Jedna z pracownic firmy weszła do pokoju socjalnego i tam znalazła nieprzytomnego kolegę. Kobieta natychmiast wszczęła alarm: pracownicy zadzwonili pod numer 112, rozpoczęli sztuczne oddychanie i czekali na karetkę. Jak zazwyczaj w takich sytuacjach czas dłużył się niemiłosiernie.

Czekając na karetkę ktoś wpadł na pomysł, że może by podskoczyć po pomoc do szpitala ortopedycznego. Tesat mieści się jakieś 300 metrów od szpitala ortopedycznego przy ulicy 28 Czerwca. Gdyby udało się stamtąd sprowadzić lekarza, to chory miałby większe szanse…? Pracownicy pobiegli, jednak w szpitalu powiedziano im, że skoro wezwali karetkę to niech na nią czekają, bo ta pomoc będzie znacznie bardziej skuteczna.

– Czekaliśmy na karetkę jakieś 15-17 minut – opowiada Krzysztof Piątek, prezes Tesatu. – Gdyby przyjechali szybciej może chłopak by żył…

Sęk w tym, że karetka dojechała znacznie później niż planowała, bo… utknęła na przejeździe kolejowym.
– Zgłoszenie otrzymaliśmy o godzinie 10.02, a o 10.04 karetka z zespołem ratowników i lekarzem już wyjechała – opowiada Estera Drzewiecka-Makowska, pełniąca obowiązki dyrektora Rejonowej Stacji Pogotowia ratunkowego w Poznaniu. – Około 10.12 karetka stanęła na przejeździe kolejowym, ratownicy natychmiast powiadomili o tym centrum powiadamiania, że stoją i że to potrwa 4-5 minut. W tym czasie jednak dyspozytor cały czas wydawał instrukcje przez telefon osobom będącym przy chorym, co należy robić.

Dlaczego karetka, która z założenia jest pojazdem mającym jak najszybciej dotrzeć do chorego, jechała przez przejazd kolejowy? Przecież to jedno z nielicznych miejsc, gdzie – jeśli szlabany są zamknięte – nie ma pierwszeństwa przejazdu, bo pociąg po prostu nie jest w stanie wyhamować na tak krótkim odcinku drogi? Okazuje się, że w tym przypadku nie było innego wyjścia, bo karetka jechała z… Lubonia. Czemu musiano wzywać karetkę aż z Lubonia?
– Bo wszystkie poznańskie były rozdysponowane – tłumaczy dyrektor Drzewiecka-Makowska. – Taki jest system: jedzie ta karetka, która jest wolna. Dyspozytor ma swoje instrukcje i wie, co należy robić.

Karetka ostatecznie dojechała do pacjenta w czasie wyznaczonym przez rozporządzenie ministra zdrowia, czyli do 20 minut dla karetek spoza miasta. Wszystkie niezbędne działania zostały wykonane wręcz wzorcowo przez załogę karetki. Niestety, dla pacjenta było już za późno. Zmarł, osierocając pięcioletniego synka. I jak zwykle w takich przypadkach wszyscy zaczynają się zastanawiać: czy pomoc nie mogła przyjechać szybciej? Czy nie można było czegoś jeszcze zrobić, żeby żył?

Ta konkretna sytuacja dobitnie uprzytomniła, że karetka jest takim samym pojazdem jak każdy inny. Może mieć stłuczkę, przedziurawić oponę, doznać awarii – i utknąć na przejeździe kolejowym. Co wtedy? Czy nie lepiej byłoby w takich sytuacjach zwrócić się o pomoc do pobliskich placówek medycznych, jeśli takie są? Bo w tym przypadku są. Pomijając już szpital ortopedyczny, przecież przy ulicy 28 Czerwca znajduje się jeszcze duża i dobrze wyposażona przychodnia, gdzie przyjmują nie tylko lekarze rodzinni, ale także specjaliści, a kawałek dalej – szpital HCP, który ma Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dlaczego nie zwrócono się o wsparcie do tych placówek?

– Mamy określone procedury, jest system powiadamiania ratunkowego, którego zwierzchnikiem jest pan wojewoda – zaznacza dyrektor Drzewiecka-Makowska. – My w to nie ingerujemy.

Waldemar Paternoga, wicedyrektor Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Wielkopolskim urzędzie Wojewódzkim, tłumaczy, że czegoś takiego się nie praktykuje.
– To nie jest takie proste – mówi. – Oczywiście lekarz, jeśli już jest w pobliżu, powinien udzielić pomocy. Ale w pobliżu to znaczy ile metrów? 300, 500? I dlaczego akurat tyle? Poza tym przecież lekarze w tych placówkach pracują. Mają odejść od stołu operacyjnego czy zostawić pacjenta?  

Dyrektor wyjaśnia, że czasem prosi się o taką pomoc placówki medyczne, ale tylko w ekstremalnych sytuacjach, na przykład przy wypadkach masowych.
– Mamy 23 zespoły ratownicze w aglomeracji rozmieszczone w miarę równomiernie właśnie po to, by mogły jak najszybciej dojechać do pacjenta – mówi. – Ale zdarza się, że te najbliżej są zajęte. I wtedy musi przyjechać zespół z większej odległości. Dyspozytor weryfikuje informacje i bierze pod uwagę wszystkie dane, które ma, ale niestety zawsze trzeba się liczyć z tym, że karetka przyjedzie za późno.

Dyrektor ma nadzieję, że liczba takich przypadków zmniejszy się, gdy wejdzie nowy system informatyczny, nad którym właśnie pracuje Ministerstwo Zdrowia. Dzięki niemu każdy dyspozytor będzie wiedział nie tylko to, gdzie są wszystkie karetki, ale będzie miał też w jednym miejscu i w jednym systemie pełną informację o wyposażeniu karetki, zespole, a także gdzie w mieście są korki lub inne utrudnienia i jak kierowcy powinni jechać, by je ominąć. Wszystko za jednym kliknięciem myszki.
– To już zupełnie inny  świat – zapewnia dyrektor. – System oszczędzi czas dyspozytorom, ułatwi podejmowanie decyzji i przyspieszy wyjazd karetki do pacjenta.

System ma wejść w życie jeszcze w tym roku – i miejmy nadzieję, że dzięki niemu karetki znacznie rzadziej będą musiały czekać na przejazdach kolejowych jadąc do pacjentów. Zwłaszcza tych, dla których jedna minuta w tę czy w tę może oznaczać przeżycie – albo nie.

Czytaj także:

Ratownictwo medyczne – do poprawki?