Dni Twierdzy Poznań: fortyfikacje od strony Warty

Autobusy Linii Fortecznej kursują jak w zegarku, tramwaj wodny pływa zgodnie z rozkładem, forty pełne zwiedzających – pierwszy dzień Dni Twierdzy Poznań przyciągnął tłumy ludzi.

Zobaczenie wszystkich atrakcji fizycznie byłoby niemożliwe – jest ich po prostu za dużo. To przyznawali zgodnie wszyscy wybierający się do fortów, na tramwaj wodny czy choćby na Ostrów Tumski. Ale zaraz pospiesznie dodawali, że absolutnie, nie powinno być ich mniej, wręcz przeciwnie, powinno być ich znacznie więcej!
–  Mój mąż bardzo interesuje się fortyfikacjami, a dzieci niewiele mniej i to on właściwie zadecydował, gdzie idziemy i co oglądamy – mówi Magda Oskierko, spotkana w drodze do fortu IVa. – Ale to nie znaczy, że ja nie chciałam iść, tylko cieszę się, że zdjął mi z głowy ten kłopot wyboru, bo ja bym naprawdę nie wiedziała, co wybrać! Wszystko jest ciekawe!

Oprócz zwiedzania fortów z poziomu gruntu można je było obejrzeć także od strony wody – z wodnego tramwaju. I chociaż na tę atrakcję trzeba było wcześniej się zapisać, to chętnych nie brakowało. Wszyscy punktualnie stawili się w starej-nowej przystani na cyplu w Starym Porcie i ze stoickim spokojem znosili niewygodę zejścia do wody, gdzie cumowały dwa tramwaje. Trzeba było właściwe ześlizgnąć się po porośniętym trawą i mocno zaniedbanym betonowym nabrzeżu, gdzie nie ma schodów. To znaczy w ogóle schody do wody są, ale akurat w tym miejscu, gdzie jest bardzo płytko i zacumować łodzi się nie da…

Nad schodami nad Wartę w Poznaniu w ogóle ciąży chyba jakaś klątwa – na całej długości rzeki w mieście zejścia nad wodę można policzyć na palcach jednej ręki. I chociaż władze Poznania szumnie co jakiś czas przypominają, że miasto wraca nad Wartę, to schodów nad rzekę nie przybywa, a zejście z dość stromych wałów bez nich jest karkołomnym przedsięwzięciem dla wszystkich nieco starszych lub mniej wysportowanych…

Tak więc brak schodów w Starym Porcie właściwie nie powinien dziwić, to raczej taka poznańska prawidłowość – dlatego pasażerowie wodnego tramwaju wsiadali ostrożnie, żeby nie zjechać na dół na suchej trawie obok łodzi…

Ale warto było zaryzykować – to stało się jasne od razu, gdy oba tramwaje, a raczej wąskie łodzie, wypłynęły z portu. Po ominięciu mielizny u wejścia do portu  pasażerowie tramwaju mogli sobie z bliska obejrzeć mur oporowy, co od strony lądu jest niemożliwe. I dopiero z tej pozycji widać, jaka to ogromna, mocarna wręcz konstrukcja! Robi niesamowite wrażenie, a jeśli jeszcze sobie wyobrazić, jak cumowały tu szeregiem barki, jedna za drugą, aż do Szelągowskiej… A gdy na Warcie była wysoka woda, to tak właśnie było, zapewnia Konrad Dąbrowski ze Stowarzyszenie Przyjaciół Harcerskiego Ośrodka Kształcenia Turystów Wodnych im. Dh. J. Szymańskiego w Poznaniu.

– Trzeba pamiętać, że przed wojną nie było zbiornika w Jeziorsku, więc wysoka woda nie była niczym wyjątkowym – opowiada.

Płyniemy pod przęsłem mostu kolejowego na trasie na Warszawę, pod przęsłem najbliżej lewego brzegu rzeki, mimo że do dyspozycji są jeszcze dwa inne przęsła. Ale tam nie można. Jak wyjaśniają nasi przewodnicy, w wodzie pomiędzy przęsłami znajdują się resztki dawnego mostu wysadzonego podczas II wojny światowej. Przy okazji opowiadają też historię śluzy na Warcie – właściwie nie tyle śluzy, co ogromnego jazu – jego potężne, chociaż mocno zniszczone mury, także są doskonale widoczne od strony rzeki. A przecież to nie była jedyna taka zapora – tamy znajdowały się na wszystkich chyba rzekach i rzeczkach w Poznaniu: na Bogdance, Cybinie – przed wojna płynęła innym korytem niż teraz, zresztą Warta też, ułożenie sobie w głowie informacji o dawnych przebiegów rzek z jednoczesnym uświadomieniem ich roli obronnej nie jest łatwe… Ale wszystkie te tamy zbudowano właśnie w celach obronnych – dzięki nim, gdyby była taka konieczność, można było bardzo szybko zmagazynować wodę, a później zalać nią przedpola Cytadeli, utrudniając lub nawet uniemożliwiając wrogowi podejście pod umocnienia.

– Jeśli ktoś będzie Państwu opowiadał, że Malta powstała dopiero w XX wieku to nie ma racji – uśmiecha się Konrad Dąbrowski. – Ona powstała pod koniec XIX wieku i była częścią tego systemu obronnego ze śluzami na Cybinie, służyła właśnie do szybkiego zmagazynowania wody…

Po drodze mijamy coś, co wygląda jak wylot murowanego i wiekowego kanału – i co jest naprawdę starym, murowanym kanałem… Jak zapewniają nasi przewodnicy, można nim dojść na Sołacz w jedną stronę, a w drugą na Wildę.
– Kiedyś wszedłem do tego kanału, to było kilka godzin chodzenia, a właściwie brodzenia, a zwątpiłem, gdy w drodze minął mnie szczupak, najwyraźniej w drodze na Sołacz… – śmieje się Konrad Dąbrowski.

Ale teraz do kanału już nie da się wejść. To niebezpieczne, tak ze względu na bakterie – kiedyś to był przecież kanał ściekowy – jak na możliwość zabłądzenia. Dlatego nasi przewodnicy ze szczególnym naciskiem pokazują nam niebieskie rurki wokół wejścia do kanału, współczesne, w doskonałym stanie, i dziwnie nie pasujące do sędziwego otoczenia. Okazuje się, że to alarm i czujniki ruchu, które umożliwiają natychmiastowe wyłowienie niepożądanych gości z kanału przez odpowiednie służby…

Po chwili łodzie łagodnym łukiem skręcają w prawo. Wpływamy w odnogę rzeki – czy to ujście Cybiny? Ale chyba nie, bo nikt z nas nie rozpoznaje okolicy. To nie do uwierzenia, jak łatwo stracić orientację w centrum własnego miasta, jeśli się próbuje zorientować z łodzi! Dopiero gdy samemu się spróbuje, dopiero widać różnicę… Po chwili podpływamy do potężnego budynku z filarami zanurzonymi w wodzie i okazuje się, że odnoga się kończy – no tak, to znaczy, że jesteśmy przy elektrociepłowni, w czymś w rodzaju zatoki – po drugiej stronie ziemnego nasypu jest kanał ulgi, nad którym mostem można przejść do elektrociepłowni. Od tej strony wygląda zupełnie inaczej. Rajski zakątek! Cisza, kiczowato piękne kępy grążeli na wodzie i malowniczo zwieszające się nad wodą kępy krzewów. I aż trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno tędy dowożono węgiel do elektrociepłowni barkami, jak zapewnia Konrad Dąbrowski…

Płyniemy dalej i jesteśmy już na wysokości Szeląga i Wartostrady, zwanej przez naszych przewodników “krzakostradą”. Dlaczego? No cóż, droga jest piękna, tylko że znów ktoś, kto ja projektował, zapomniał o rzece. I w stylu późnych lat 70. ubiegłego wieku zaprojektował drogę nad rzeką i odgrodził ją od niej jak mógł właśnie krzakami. Jadąc w ogóle nie widzi się wody. Mało tego, nawet ławki stoją ustawione przodem do Wartostrady a tyłem do rzeki. Tak, zanim myślenie o powrocie miasta nad rzekę przestanie być pustymi deklaracjami, a stanie się faktem – upłynie wiele, wiele czasu.

Kolejnym przykładem anarchicznego myślenia jest strumyk spływające ze stoków Cytadeli, ujęty w paskudną betonową rurę i schowany, żeby go na pewno nie było widać. Całkiem jak w latach 70. gdy wszystkie rzeki i strumyki chowano pod ziemię, zasypywano i likwidowano.
– Czy nie można było puścić go kaskadami, byłby mały, ale malowniczy wodospad, a górą zrobić mostek? – zastanawia się Konrad Dąbrowski.

Park Szelągowski, niegdyś chluba miasta i główne centrum rozrywki, nie wygląda od strony rzeki najciekawiej. Zieleń co prawda jest bujna, ale znów: nad rzekę nie ma zejść, wszystko porośnięte chaszczami, krzakami. A przecież park leży na skarpie, gdyby je uporządkować i przyciąć, z wielu miejsc można by podziwiać wyjątkowo malowniczą panoramę miasta i piękną w tym miejscu rzekę.

To kolejny dowód na to, że miasto nadal jest odwrócone od rzeki, a jaskółki typu budowa Wartostrady wiosny zdecydowanie nie czynią. Co ciekawe, choć władze miasta preferują archaiczne myślenie o rzece i trzymają się od niej z daleka, to sami poznaniacy do rzeki ciągną, i to jak. Co kilka metrów widać wydeptane ścieżki, wiele nadbrzeżnych łach piasku jest zajętych przez wędkarzy i korzystających z kąpieli słonecznych. Tam, gdzie to możliwe, są i spacerowicze: z brzegu wesoło machała do przepływających łodzi grupa młodych ludzi przedzierająca się przez nadbrzeżne chaszcze…

Za mostem Lecha urokliwa podróż wodą się kończy – niestety, trzeba wyjść na brzeg. Wprawdzie na brzegu czeka na nas kolejna atrakcja, zwiedzanie fortu IVa, ale tak trudno odejść od rzeki… Jednak droga do fortu to kolejna miła niespodzianka: górą pędzą tiry po ruchliwej Lechickiej, a dołem, drogą z betonowych płyt, idzie się przez malownicze nadbrzeżne łąki porośnięte żółtymi kwiatami. To była wspaniała wyprawa i szkoda, że trzeba aż Dni Twierdzy Poznań, by mogła się odbyć tak wspaniała wycieczka. Bo możliwość zwiedzania umocnień od strony wody powinna być oczywistym punktem wycieczek po mieście. Przecież podobno stawiamy też i na turystykę, prawda…?