Hiszpanka… i co dalej?

Miał być film, który przekracza granice wyobraźni, polska superprodukcja, niemalże filmowe arcydzieło. Co wyszło? Cóż, jak zawsze – film polski. Ale po kolei. “Hiszpankę” oceniają Krzysztof Nowicki i Lilia Łada.

Krzysztof Nowicki: “Hiszpanka” miała być bodaj pierwszym tego typu filmem w historii całej polskiej kinematografii. Opowiadać miała o Powstaniu Wielkopolskim, ważnym historycznym wydarzeniu, z nieco innej perspektywy. W zasadzie powstanie miało być tłem, główną osią fabularną zaś – konflikt pomiędzy telepatami.

I tak jest – oto bowiem doktor Abuse (w tej roli Crispin Glover, o którym szerzej za chwilę) ma demoniczny plan, aby za pomocą swych paranormalnych mocy zmusić Ignacego Jana Paderewskiego, znanego polskiego kompozytora i ówczesnego premiera (rzecz dzieje się naturalnie w 1918 roku) do pozostania w Londynie i nie angażowania się w sprawę rodzącej się, polskiej państwowości. Przeszkodzić temu ma grupa międzynarodowych (a w dużej części poznańskich) telepatów. Do tego dochodzi grupka przyszłych dowódców powstania, którzy planują, jak tu ugryźć przeciwnika. Jest jeszcze polski przedsiębiorca Ceglarski (jawne nawiązanie do Cegielskiego), który ma finansować różne działania. Co ważne, film miał być pozbawiony martyrologicznego patosu, za to przybrać miał – jak podkreślali twórcy – formę pewnej gry z widzem.

Tyle teorii. Jak to wyszło w praktyce? Cóż… w słynnym polskim filmie o tytule “Rejs” jest scena, w której inżynier Mamoń opisuje naszą rodzimą kinematografię jako nudną i niepotrzebnie rozwleczoną, pozbawioną akcji. Wstyd powiedzieć, ale jest to także największa bolączka filmu Łukasza Barczyka. “Hiszpanka” obfituje w sceny, w których aktorzy patrzą, siedzą, znowu patrzą, śmieją się, robią dziwne miny… a to wszystko bez specjalnego powodu i wkładu w fabułę. Po prostu nuda. Gdyby skrócić ten film o 10-15 minut, to w zasadzie nic by nie stracił.

Ciężko powiedzieć, czy jest to celowy zabieg reżysera, czy też po prostu tak wyszło. Podobnie rzecz ma się z aktorami. Tutaj, pomimo tego, że głównym bohaterem powinien być któryś z Polaków (pal licho, czy byłby to Paderewski, któryś z Ceglarskich, jakiś wojskowy czy też telepata bądź telepatka), to całe “show” kradnie doktor Abuse, czyli Crispin Glover. Na ekranie występują także Artur Krajewski (jako Rudolf Funk, telepata), Jakub Gierszał (Krystian Ceglarski, także powiązany z telepatami, ale zupełnie niewykorzystany!), Jan Peszek, Patrycja Ziółkowska, Karl Markovics, Florence Thomassin, Jan Frycz (jako Paderewski!)… i wszyscy oni pełnią rolę drugoplanową. I znów nie wiadomo – czy reżyser tak ich prowadził, czy też po prostu mnogość wątków i bohaterów filmu spowodowała, że “tak wyszło”.

Jeszcze jeden zarzut można postawić twórcom – choć akurat nie do końca słuszny. Chodzi o obecność samego Powstania Wielkopolskiego, czyli warstwę historyczną. Ona jest obecna w filmie, ale zdecydowanie nie wybija się na pierwszy plan. Ale tutaj uwaga – tak właśnie miało być! To nie miała być kronika powstańcza ani wierne odwzorowanie tego, co się działo podczas powstania. Film miał przyciągać akcją i fabułą, a o powstaniu miał opowiadać niejako “przy okazji”. Zarzucanie, że film opowiada o jakichś czarodziejach, a nie o powstańcach, mija się z celem. Historia, jaką miała opowiadać “Hiszpanka”, jest ciekawa i byłaby wciągająca – gdyby nie aktorzy i montaż.

Najgorsze w tym filmie jest to, że ma on naprawdę dobre momenty! Atak na lotnisko Ławica, choć krótki, jest jedną z najlepszych polskich scen batalistycznych. Do tego Jan Peszek, gdy już się pojawia, to robi konkretną zawieruchę (choć nie taką jak Glover). Motyw słonia także jest godny rozpracowania. Narada w pruskim sztabie generalnym niemal ściśle wyjęta z Gwiezdnych Wojen! Takich momentów, dobrych scen, jest sporo. Szkoda tylko, że początek filmu – pierwsze 10 minut – jest słaby, a widz nie do końca wie, co się dzieje. Oczywiście można powiedzieć, że to kolejny element gry z widzem – ale bez podania reguł ta gra nie ma wielkiego sensu…

Jest jeszcze jedna rzecz dobra – praca kamery. Przejścia są dynamiczne, płynne, kamera leci w powietrzu po to, by skupić się na jednym elemencie, aktorze (szkoda, że potem są niepotrzebne, przeciągnięte zbliżenia, ale to już inna sprawa). Jest dużo zabawy obrazem, która dynamizuje film. Dzięki temu “Hiszpanka” zyskuje swego ducha i pewien znak rozpoznawczy (który jednak nie jest utrzymywany przez całe 127 minut trwania seansu).

Podsumowując – to nie jest film o Powstaniu Wielkopolskim, lecz z powstaniem w tle. I dobrze, tak miało być. Ale czy warto się wybrać na niego do kina? Niekoniecznie. Może lepiej poczekać, aż będzie puszczany w telewizji. Bo to jest film dobry, lecz niespójny. Z potencjałem, ale niewykorzystanym. Mogło – i miało – być lepiej…

Lilia Łada: Trzeba przyznać, że ten film jest szczególnym połączeniem rzeczy genialnych i zrobionych wyjątkowo dyletancko, do tego stopnia, że oglądający zastanawia się, jak takie przemieszanie w jednym filmie – robionym w całości przez tych samych twórców! – jest w ogóle możliwe.

Bezdyskusyjnie genialna jest scena walki o lotnisko Ławica, godna zaliczenia jej do szeregu najlepszych scen batalistycznych polskiego kina. Wspaniałe są kostiumy, bo chociaż nie do końca zgodne z duchem epoki, ale tak piękne i tak świetnie podkreślające charakterystykę postaci, że naprawdę nie można tego uznać za wadę. Wspaniale wypadły plenery – także te poznańskie, gdzie miasto zachwyca, a precyzja przedstawienia ulic i głównych budynków z czasów zaborów wręcz przeraża precyzją i doskonałością. Co prawda, o ile mi wiadomo, żadne z poznańskich więzień nie mieściło się tak, by z okna celi można było oglądać wejście do Teatru Polskiego, ale to akurat nie ma specjalnego znaczenia.

Na miarę Hollywood są też efekty specjalne. Poznań z lotu ptaka, samoloty i walka nad miastem, zeppelin nad Bazarem Poznańskim, sceny walki – to naprawdę doskonałe sceny, doskonale budujące klimat filmu i choćby tylko dla nich warto się na ten film wybrać. Zachwyt i pełna satysfakcja gwarantowane. Wątek ze słoniem, która bardzo zgrabnie przewija się przez cały film wiążąc wiele elementów i prowadząc do nieoczekiwanego końca – to przykład wspaniałego poczucia humoru i umiejętności prezentacji skomplikowanej, ale precyzyjnej i przejrzystej intrygi. Wspaniała scena i wspaniała, wspomagająca budowanie napięcia scenografia narady najwyższych niemieckich dowódców wojskowych – to prawdziwy majstersztyk do chwili, gdy doktor Abuse zaczyna czarować przedziwnymi ruchami rąk – wówczas wiarygodność całej sceny znika w mgnieniu oka, a pojawia się uczucie kiczu…

I to jeden z pierwszych minusów, których w filmie jest jednak niestety co najmniej tyle samo, ile plusów. Pierwszym jest logika wydarzeń. Większość widzów, nawet tych, którzy co nieco poczytali o filmie, przez pierwszy kwadrans filmu kompletnie nie wie, co się dzieje i o co chodzi. Najwyraźniej zespół montażowy nie wziął pod uwagę, że widzowie nie czytali scenariusza, więc dla nich nie jest oczywiste, po co komu tajemniczy przedmiot należący do – jak się w końcu wyjaśnia – Ignacego Jana Paderewskiego. Informacja o grupie spirytystów chcących w ten sposób uratować mistrza, pojawia się znacznie później – zdecydowanie za późno.

Rozegranie wizualne wątku spirytystycznego też pozostawia wiele do życzenia – zupełnie jakby reżyser nie miał pewności, w jaki sposób na ekranie pokazać te pozamaterialne wątki. Trochę to wygląda jak z horroru opowiadającego o chorych psychicznie mordercach klasy B albo jak z przedwojennego spektaklu w drugorzędnym teatrze na prowincji. Za dużo zbliżeń na twarze, za dużo strasznych i zbytnio udramatyzowanych min, groźnych łypnięć okiem czy przesadzonych gestów. Natomiast tam, gdzie mogłyby zbudować napięcie, to akurat ich nie ma. Bohaterowie podczas składania wyjaśnień funkcjonariuszom niemieckiej policji zachowują się, jakby się nic nie działo, są nawet wzruszenia ramion i lekkie uśmieszki, a przecież grozi im nie tylko więzienie, lecz i narażenie na fiasko całego misternie skonstruowanego planu ratowania ojczyzny. Gdzie tu logika?

No i gra aktorska: bezdyskusyjnie mistrzem okazał się… Jan Peszek, grający rolę przedsiębiorcy Ceglarskiego, wspomagającego powstańców finansowo. Jednym drgnieniem powiek pokazywał znacznie więcej – i robił to znacznie bardziej wiarygodnie – niż całą reszta ekipy aktorskiej razem wzięta. Jakub Gierszał, jego syn, to typowa rola amanta, zresztą skonstruowana niezbyt logicznie, a możliwości tego aktora raczej niewykorzystane. Crispin Glover jako demoniczny dr Abuse interesujący i bardzo dobry, ale w momentach, gdy pojawiała się cała ta spirytystyczna otoczka, przesadny i mało przekonujący, jeśli chodzi o nadnaturalne możliwości. Wszystkie panie wizualnie – niezwykle dekoracyjne, aktorsko – znacznie mniej przekonujące. Artur Krajewski jako Rudolf Funk – zdecydowanie zbyt przerysowany i przez to niewiarygodny, chociaż wybitnego talentu aktorskiego i niezwykłej umiejętności kreowania postaci nie można mu odmówić. Tu jednak ów talent zdecydowanie został źle skierowany.

Film jest też trochę za… barokowy, zupełnie jakby twórcy nie mogli się zdecydować, które z kilkudziesięciu wątków pokazać i w końcu decydują się na to, żeby pokazać wszystkie. Dzieło zyskuje na ozdobności, trafi na przejrzystości i chwilami męczy nadmiarem szczegółów. Usunięcie kilku wątków byłoby z korzyścią dla filmu – choćby ten dziejący się na pokładzie statku wojennego floty brytyjskiej. 

Cóż, gdyby surówkę “Hiszpanki” wziąć ponownie na warsztat montażowy, tym razem z pomocą kogoś, komu budowa logiki obrazu filmowego nie jest obca, gdyby też skrócić go przynajmniej o kwadrans – mógłby powstać genialny film. A tak mamy dzieło nierówne: chwilami wybitne, chwilami kiczowate, a chwilami kompletnie niezrozumiałe. Ale z pewnością warte obejrzenia, bo nawet ze wszystkimi minusami to jeden z najciekawszych polskich filmów ostatnich lat.