Środowy poranek przywitał poznaniaków jeszcze grubszą warstwą świeżego śniegu, a do tego biały puch wcale nie przestał padać wraz ze wschodem słońca. Pogoda więc nie była zbyt sprzyjająca, co widac było po frekwencji orszaku, wyraźnie niższej niż w poprzednich latach. Nie oznacza to, że ludzi było mało – wręcz przeciwnie! Plac Wolności, gdzie rozpoczęło się to wydarzenie, może nie był szczelnie wypełniony, ale też nie zionął pustką.
Zabawa była – a raczej dobry humor (do zabawy na trasie orszaku namawiał bowiem diabeł, lecz został… cóż, zlekceważony). Jak zwykle podczas marszu śpiewano kolędy, a królowie jechali konno. Wyjątkiem był… czwarty król, dość nikłego wzrostu, który ulice Poznania przemierzał na drewnianym wielbłądzie. Przed wyruszeniem marszu z placu Wolności rozdawano także kartonowe korony, które cieszyły się powodzeniem zwłaszcza wśród dzieci.
Jak zwykle też orszak miał swoje “przystanki” – przy fontannie Apolla drogę królewskiemu trójkątowi zagrodzili rzymscy legioniści, jednak po krótkich pertraktacjach orszak ruszył dalej. Pod Ratuszem zaś orszak spotkał się z piątym królem – Herodem oraz… ze śmiercią. Ale spokojnie – wszyscy przeżyli. W końcu musieli dotrzeć do Betlejem, które znajdowało się… kilkadziesiąt metrów dalej, na Starym Rynku, tuż przy Muzeum Powstania Wielkopolskiego. Tam też przekazali swoje dary, czyli mirrę, kadzidło i złoto.
Orszak zakończył się mszą w Poznańskiej Farze.