1 listopada 2011 roku, pasażerowie i załoga lotu PLL LOT 016 z Newark do Warszawy zapamiętają na całe życie. To właśnie wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na nich wiadomość, że samolot, którym lecą ma awarię i muszą lądować bez wysuniętego podwozia.
Boeing 767-300ER ma szczególny związek z… Poznaniem. Maszyna o numerze rejestracyjnym SP-LPC była w 1997 roku piątą tego typu we flocie LOT. Podjęto decyzję, że otrzyma imię “Poznań”, a na jej dziobie umieszczony będzie herb stolicy Wielkopolski. “Matką chrzestną” wybrano ówczesną przewodniczącą Rady Miasta, senator Jadwigę Rotnicką.
Po samolot do USA poleciała delegacja z Polski, w tym także ówczesny prezydent Poznania, Wojciech Szczęsny Kaczmarek. Maszyna wylądowała najpierw w Warszawie, 5 maja 1997 roku. LOT, piloci i eksperci chwalili wówczas jej nowoczesność.
Uroczystość nadania imienia odbyła się już na poznańskiej Ławicy, w dniu święta patronów miasta – Piotra i Pawła, czyli 29 czerwca 1997 roku. Ceremonię na lotnisku poprzedziła uroczysta sesja Rady Miasta.
Już sam przylot Boeinga do stolicy Wielkopolski był ogromnym wydarzeniem. Wówczas, samoloty tego typu nie lądowały na Ławicy, ponieważ pas był nieco za krótki dla takich maszyn.
W uroczstości udział wzięli przedstawiciele władz miasta, samorządu, wojska, poznańskich firm, parlamentu, Kościoła, a także tłumy mieszkańców, choć ci ostatni wydarzenie oglądali nieco dalej niż oficjele.
Z Warszawy do Poznania Boeinga pilotował kapitan Jerzy Gwóźdź, który postanowił w szczególny sposób zaprezentować maszynę poznaniakom. Dla niego Poznań także był rodzinnym miastem. Otrzymał specjalne pozwolenie na przelot o wiele niżej niż zwykle i wykonanie dwóch ósemek nad Poznaniem. Mieszkańcom wydawało się, że niemal zahaczył wówczas o słynny wieżowiec Uniwersytetu Ekonomicznego. Wszystko po to, by mieszkańcy mogli zobaczyć “swoją” maszynę.
Zamiast symbolicznego rozbicia butelki o maszynę, podczas uroczystości przecięto biało-czerwoną wstęgę. Umieszczony na dziobie samolotu herb Poznania został uroczyście poświęcony. Potem był także tort w kształcie boeinga, który czekał na gości w terminalu lotniska. W tym czasie, poznaniacy mogli podziwiać stojący na pasie “Poznań”.
Przez kolejne lata, samolot spisywał się jak należy i nie odnotowano większych problemów, aż do 1 listopada 2011 roku.
Wówczas, cała Polska zamarła, gdy okazało się, że samolot lecący ze Stanów Zjednoczonych do Warszawy, z 231 osobami na pokładzie, ma problem z wysunięciem podwozia ze względu na awarię centralnego systemu hydraulicznego. Co więcej, już nad warszawskim lotniskiem okazało się również, że elektryczny system awaryjny także nie działa.
Przez ponad godzinę pilotujący samolot kapitan Wrona krążył nad Warszawą, by spalić jak najwięcej paliwa przed awaryjnym lądowaniem. Wokół maszyny latały myśliwce F-16, których piloci mieli sprawdzać, czy podwozie rzeczywiście nie jest wysunięte, czy może jedynie kapitan otrzymuje zły sygnał w kokpicie.
Gdy nadeszła pora podejścia do awaryjnego lądowania, pas na lotnisku pokryty był już grubą warstwą piany gaśniczej, która miała zapobiec pożarowi, gdy samolot będzie tarł “brzuchem” o pas. Pasażerowie zostali poinformowani o sytuacji i poinstruowali w jaki sposób mają się zachować podczas lądowania. Całość, transmitowana była przez dziennikarzy, którzy pojawili się na lotnisku, a także nagrywana przez spotterów.
Gdy kapitan Wrona oparł Boeinga o podłoże i zaczął sunąć po ziemi, wszyscy wstrzymali oddech. Pasażerowie na pokładzie maszyny spodziewali się uderzenia, jednak nic takiego nie nastąpiło. Maszyna posadzona była łagodnie i gładko. Jak mówili potem niektórzy, było to ich najłagodniejsze lądowanie w życiu.
Środki bezpieczeństwa nie pozwalały jednak na przedwczesną radość. Przy prawym silniku pojawiły się płomienie, których gaszenie natychmiast rozpoczęli czekający już w pobliżu strażacy. Dla 231 osób na pokładzie oznaczało to jedno – szybką ewakuację. Załoga instruowała pasażerów gdzie mają iść i by odsunęli się jak najdalejod maszyny – istniało ryzyko, że samolot wybuchnie.
Na szczęście, ogień szybko opanowali strażacy, a z całego zajścia wszyscy wyszli z niesamowitymi wspomnieniami, ale bez urazów. Maszyna, poza mocnym obtarciem “brzucha”, także wyszła z sytuacji obronną ręką.
O niesamowitym lądowaniu mówił cały świat, a kapitan Wrona został okrzyknięty międzynarodowym bohaterem. Prezydent Bronisław Komorowski oddznaczył go Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski – za to, że uratował kilkaset osób w tak niebezpiecznego sytuacji. Sam kapitan przyznaje, że pomogło mu doświadczenie w lataniu szybowcami, których nie brakowało, gdy od 2001 roku związał się z aeroklubem w Lesznie.
Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych zakwalifikowała lądowanie jako wypadek lotniczy. Jak się udało później ustalić, podwozie nie wysunęło się, ponieważ doszło do wycieku płynu z uszkodzonego przewodu.
1 listopada 2011 roku był ostatnim lotem “Poznania”. Maszynę, na części zamienne, odkupili później Brytyjczycy.
—-
(artykuł opracowany na podstawie “Historie warte Poznania. Od PeWuKi i Baltony do kapitana Wrony” aut. Filip Czekała.)
autorka: A. Karczewska