Podczas tragicznego wybuchu, do jakiego doszło 4 marca przy ul. 28 Czerwca 1956 roku, ucierpieli nie tylko mieszkańcy kamienicy, ale także przypadkowe osoby.
Pani Magda miała wyprowadzać pod nieobecność Beaty J. jej psy. Tak naprawdę, to zajmować się miała nimi nie ona, a jej córka Joanna, ale pani Magda powiedziała córce, że może sobie dłużej pospać w niedzielę, a ona z mężem zajmą się zwierzętami zanim pojadą do pracy.
Dzień wcześniej, Beata J. poinformowała znajomą i jej córkę, że klucz czasem się zacina i ciężko jest otworzyć drzwi. W niedzielny poranek, Magda i Robert Jóżwiakowie podjechali pod kamienicę przy skrzyżowaniu ul. 28 Czerwca i Czechosłowackiej.
Z samochodu początkowo wysiadła tylko pani Magda, która miała zabrać zwierzęta z domu. Gdy nie mogła otworzyć drzwi, zadzwoniła do męża, a ten poszedł do kamienicy, by jej pomóc. Oboje „siłowali się” z zamkiem, gdy nastąpił wybuch.
Pani Magda nie przeżyła, a jej mąż w ciężkim stanie i z poparzeniami trafił do szpitala do Nowej Soli.
Małżeństwo ma dwie córki. Młodsza niedługo skończy 11 lat. Starsza, która miała feralnego poranka wyprowadzić psy, wie, że musi pomóc ojcu i siostrze poradzić sobie ze stratą.
W wybuchu w kamienicy na Dębcu zginęło 5 osób, a 21 zostało rannych. Kilkanaście rodzin straciło mieszkania i dobytek. Według ustaleń śledczych, jedna z ofiar, Beata J., została wcześniej zamordowana, a wybuch mógł nastąpić jako efekt próby zacierania śladów przestępstwa przez sprawcę lub jego próbę samobójczą.