Tragiczny pożar w escape roomie. Poznański przedsiębiorca oskarża swojego pracownika

Śmierć pięciu nastolatek w koszalińskim escape roomie wstrząsnęła całą Polską. Kilka dni temu ruszył wyczekiwany proces w tej sprawie. Reporter programu “Uwaga” TVN był jedynym dziennikarzem, któremu udało się porozmawiać z właścicielem pokoju zagadek – Miłoszem S.

Materiał reporterów programu “Uwaga” TVN

 

Blisko trzy lata temu, w koszalińskim escape roomie doszło do tragedii, o której mówił cały świat. Kiedy pięć nastolatek brało udział w grze polegającej na znalezieniu wyjścia z zamkniętego pokoju, w budynku doszło do pożaru. Uwięzione dziewczynki krzyczały i dzwoniły na telefon alarmowy, lecz pomoc nadeszła zbyt późno.

Córka zdążyła zadzwonić do mnie. Powiedziała: „Tato, pożar”. To były ostatnie jej słowa, które słyszałem – mówił nam w ubiegłym roku Adam Pietras, ojciec Wiktorii, która zginęła w pożarze.

Proces

Kilka dni temu rozpoczął się proces w tej sprawie. Jednym z głównych oskarżonych jest 30-letni szef firmy prowadzącej escape room. Zdaniem prokuratury, źródłem ognia był nieszczelny, stojący w poczekalni, piecyk gazowy, na którego użycie właściciel nie miał pozwoleń.

Mężczyzna miał też nie wyposażyć lokalu w drogi ewakuacji i nie przeprowadzać okresowych kontroli bezpieczeństwa.

Miłoszowi S. za nieumyślne spowodowanie śmierci Julki, Karoliny, Wiktorii, Małgosi i Amelki grozi 8 lat więzienia.

Do przedstawionego zarzutu się nie przyznaję – mówił Miłosz S. na sali sądowej.

Od opuszczenia przez mężczyznę aresztu jego miejsce pobytu jest nieznane. Mężczyźnie przyznano całodobową ochronę uzbrojonych policjantów. Mimo że nikt nie wyjaśnił konkretów dotyczących tajemniczych gróźb, sąd – ku oburzeniu rodziców zmarłych dziewcząt – zgodził się, by nawet podczas procesu mężczyzna miał zakrytą twarz.

„Nie mogę się podnieść, jako człowiek”

Nasz reporter był jedynym dziennikarzem, któremu udało się porozmawiać z Miłoszem S.

Od czasu tego okropnego wypadku nie mogę się podnieść jako człowiek. To, co się wydarzyło 4 stycznia, to jest ogromna tragedia dla rodziców i rodzin dziewczynek, ale jest to także ogromna tragedia dla mnie osobiście. Dla mojej rodziny. Od 4 stycznia moje życie się totalnie rozsypało – przekonuje.

Jak mężczyzna odnosi się do zarzutów, że nie zgłosił swojej działalności do odpowiednich urzędów?

Kiedy otworzyłem ten punkt, to byłem zapewniany, że wszystko robię w porządku i zgodnie z przepisami prawa – twierdzi Miłosz S.

Czy dzisiaj mężczyzna zrobiłby coś inaczej?

Trudno powiedzieć… Nie wpuściłbym nikogo, gdybym chociaż przez chwilę miał wątpliwości, co do bezpieczeństwa tego miejsca – dodał.

Dlaczego zatem doszło do tragedii?

Bardzo dokładnie przygotowywałem plan i całe przedsięwzięcie. Myślę, że gdybym osobiście był na miejscu, to nie doszłoby do takiej tragedii. Jedynym czynnikiem, którego nie przewidziałem, a który zawiódł, to był po prostu człowiek – przekonuje S.

Radosław D.

Tym, który według właściciela zawiódł, jest drugi oskarżony, 28-letni pracownik escape roomu. W tragicznym dniu mężczyzna miał opiekować się dziewczynkami i podglądać ich grę przez system monitoringu. Dziś twierdzi, że kiedy zobaczył płomień na piecyku, próbował zakręcić butlę, lecz było za późno.

Wysoki sądzie, to naprawdę były sekundy. Dostałem w twarz ogniem. Wybiegłem z pomieszczenia, żeby zawołać pomoc. Kiedy zawołałem, to próbowałem wrócić, ale płomienie były już tak duże, że nie dałem rady – tłumaczył Radosław D.

Inaczej sprawę widzi Miłosz S.

Mogę mieć swoje podejrzenia, ale nie mam zielonego pojęcia, dlaczego on nie użył gaśnic. Dlaczego nie przewrócił tego piecyka. Miał wiele możliwości przekazania dziewczynkom, aby przejść do drugiego pomieszczenia. Finał tego okropnego wydarzenia mógł być zupełnie inny – przekonuje.

Gdy w poczekalni wybuchł pożar, dziewczynki były w pokoju o nazwie „Mrok” na tyłach budynku. Wystarczyło krzyknąć przez drzwi, że sekretne przejście do sąsiedniego pokoju, którego szukały w ramach zabawy, jest w ścianie, za przesuwaną atrapą kominka. W sąsiednim pokoju ognia nie było, ale Radosław D. nie powiedział dziewczynkom, co mają robić.

W tamtej chwili nie wiedziałem, co robić. Zrobiłem, co mogłem. Na decyzję były sekundy – tłumaczył się przed sądem.

Śledztwo rodziców

Rodzice zmarłych dziewczynek po tragedii przeprowadzili własne śledztwo. Według ich ustaleń, pracownik escape roomu miał mnóstwo czasu, by ugasić pożar lub ostrzec ich córki. Jeśli tego nie zrobił, to dlatego, że w krytycznym czasie prawdopodobnie opuścił budynek, zostawiając dzieci same, a wrócił, gdy ogień już szalał. Przeprowadzony przez rodziców eksperyment wykazał też, że przyczyna pożaru mogła być inna niż nieszczelny, gazowy piecyk.

To nie jest proste, aby w takim pomieszczeniu powstał zapłon gazu w wyniku rozszczelnienia instalacji – przekonuje Sławomir Wieczorek, ojciec Amelii.

Przyczyną pożaru nie była butla, mógł być to inny czynnik, o którym dzisiaj nie wiemy. Robiliśmy różne doświadczenia, braliśmy pod uwagę różne wersje m.in. papieros zostawiony na kanapie przez pracownika – podkreśla Jarosław Pawlak, ojciec Julii.

Prokurator – choć początkowo wierzył Radosławowi D. – częściowo przyznał rację rodzicom i pracownik escape roomu ze świadka stał się oskarżonym.

„Żadnych szkoleń w zakresie BHP i ppoż”

Czy Miłosz S. zrobił wszystko, co mógł, aby zapobiec tragedii? Gdy pracownik escape roomu zrozumiał, że właściciel obciąża go odpowiedzialnością, rzucił inne światło na działanie firmy.

Z tego, co słyszałem wczoraj i dziś wynika, że byłem jakimś samodzielnym pracownikiem, co nie jest prawdą. Efektywnie nie przepracowałem tam nawet miesiąca. Żadnych przeszkoleń w zakresie BHP i ppoż nie miałem. Bardziej istotnym kryterium, według którego ustanowiono zasady funkcjonowania escape roomu, były koszta – przekonywał przed sądem Radosław D.

Dlaczego Miłosz S. na sali sądowej nie przeprosił rodziców ofiar?

To nie jest tak, że nie czuję potrzeby przepraszania. Mogłem przeprosić, że nie było mnie na miejscu, ale byłem w tym czasie w innej pracy, a zostawiłem osobę, która w mojej ocenie była odpowiedzialna – twierdzi S.