Likwidacja gimnazjów w 2017 roku spotkała się z krytyką ekspertów, rodziców i samych uczniów. Nagła zmiana planu kształcenia, brak przygotowania zarówno od strony logistycznej jak i merytorycznej, a także tempo wprowadzanych zmian sprawiły, że określana jest jako „deforma” edukacji. Uczniowie niemal z dnia na dzień dowiedzieli się, że zamiast do pierwszej klasy gimnazjum od nowego roku szkolnego pozostaną w szkole podstawowej jako siódmoklasiści. Zmieniły się testy na ukończenie etapów edukacji. Szkoły musiały nagle zmienić program nauczania i to w oparciu o podstawę programową opublikowaną tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego i bez opracowanych do niej podręczników. Dyrektorzy placówek w kilka miesięcy musieli znaleźć miejsce na dodatkowe dwa roczniki, które zamiast opuścić mury szkoły i pójść do gimnazjów, zostały w murach podstawówek.
Zwracano uwagę na brak konsultacji społecznej, w tym na odrzucenie przez ówczesnego marszałka Sejmu wniosku o referendum podpisanego przez ponad 910 tysięcy osób. Rząd nie reagował na opinie ekspertów, nauczycieli, pedagogów, a także rodziców i uczniów.
Samorządy zwracały uwagę na ogromne koszty, które spadły na jednostki terytorialne. Rząd nie chciał jednak słuchać argumentów miast i gmin, które musiały nagle wygospodarować w swoich budżetach dodatkowe pieniądze na wprowadzenie pomysłów władzy centralnej w życie.
Jeszcze w 2019 roku władze Poznania zapowiadały, że będą domagać się zwrotu kosztów przeprowadzenia reformy. Miasto musiało sfinansować m.in. koszty administracyjne, remont i przystosowanie budynków szkolnych, w tym rozbudowę placówek, utworzenie nowych sal lekcyjnych, utworzenie sal przedmiotowych, a także odprawy dla nauczycieli, którzy stracili pracę przez likwidację gimnazjów.
Miasto Poznań w 2021 roku złożyło pozew przeciw Skarbowi Państwa domagając się zwrotu kosztów. Początkowo rozważano pozew zbiorowy, ponieważ inne samorządy rozważały podobny ruch. Ostatecznie stolica Wielkopolski występuje w sprawie samodzielnie, ale pozostałe miasta z niecierpliwością oczekują na efekt tej batalii.
W ubiegłym tygodniu, 14 marca, Mariusz Wiśniewski, zastępca prezydenta Poznania odpowiedzialny m.in. za oświatę, a także Przemysław Foligowski, dyrektor Wydziału Oświaty UMP oraz Radosław Paszkiewicz z oddziału Planowania i Analiz Budżetu zostali przesłuchani przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. Przedstawiono wówczas wydatki poniesione z budżetu miejskiego w 2017 roku na przeprowadzenie nagłej reformy.
W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” wiceprezydent Wiśniewski wskazał, że przed sądem wyjaśniał, dlaczego Miasto nie mogło przewidzieć takich wydatków w budżecie. Powodem było tempo wprowadzenia zmian i pospieszne przygotowanie i wprowadzenie reformy.
O ile walczy Miasto Poznań? W rozmowie z „Wyborczą” Artur Mysłek, przedstawiciel samorządu i adwokat wskazał, że kwotę ustalono na podstawie analiz przeprowadzonych przez wydział oświaty oraz służby finansowe miasta.
Wyliczono, że tylko w jednym roku na zapisy reformy Anny Zalewskiej, ówczesnej minister edukacji, Poznań wydał ponad 7,5 mln złotych i tyle domaga się teraz od Skarbu Państwa. Zaznaczono, że zwrot ze strony rządu wyniósł zaledwie… 700 tysięcy złotych.
W rozmowie z dziennikarzami Mariusz Wiśniewski przyznał, że w przypadku wygrania procesu Miasto nie wyklucza kolejnych pozwów. Skarb Państwa może się spodziewać wówczas także pozwów ze strony innych samorządów.