“Balladyna”, która nudzi

Z dramatu Słowackiego zostały tu tylko imiona bohaterów i seria zabójstw. Współczesność tworzyło laboratorium genetyczne, gdzie toczyła się akcja, język wykonawców i dwie wstawki hip hopowe ociekające wulgaryzmami. Jednak to wszystko było stanowczo za mało, by “Balladyna” w wersji Marcina Cecki i Krzysztofa Garbaczewskiego powaliła na kolana. 

Pierwsze zaskoczenie to fakt, że większość spektaklu widzowie oglądają na ekranie w postaci nakręconego wcześniej filmu. Pomijając błędy techniczne, niedoświetlenie i fatalny montaż obrazu stawia to pod znakiem zapytania cały sens prezentacji owego dzieła w teatrze – skoro większość oglądamy na filmie. Z pewnością w niejednym kinie znalazłoby się przed ekranem na tyle dużo miejsca, by aktorzy mogli odegrać te kilka scen…

Treść dramatu Juliusza Słowackiego autorzy przenieśli do laboratorium badawczego nad jeziorem Gopło. Tam Alina i Balladyna z Grabcem i Filonem modyfikują genetycznie nasiona dla okolicznych rolników.

Spokojne życie tak jak u Słowackiego burzy Kirkor, który w tej wersji jest potencjalnym inwestorem laboratorium. Może nie grzeszy intelektem, ale ma kasę, co jest wystarczającym powodem dla Balladyny do zabicia siostry – konkurentki do serca Kirkora, zgodnie zresztą z tradycją oryginału. Później Balladyna zabija i samego Kirkora, bo nie jest jej już do niczego potrzebny, i w stylu one man show wygłasza orację do widowni trwającą – bagatela – pół godziny. Elementem zapewne mającym podkreślać ekspresję tudzież współczesność “Balladyny” jest występ dwóch raperek w stylu obowiązującego w tej kulturze jakieś 6-7 lat temu, czyli strojach zawodników MMA. Teksty miały zapewne szokować lub gorszyć tę kołtuńską i posuniętą w latach część publiczności, zawierając zwroty typu “lubię gówno” lub ” pierdzę nagle” czy też “Drap suchą cipę”.

Tylko że operowanie wulgaryzmami w naszym kraju już od dawna nie wystarczy do tego, by kogokolwiek zgorszyć – mamy przecież kiboli, a większość zwłaszcza młodszej części społeczeństwa na tyle zna angielski, by słuchać i rozumieć chociażby Eminema. Warto też pamiętać o tej prostej prawdzie, że jeśli za wulgaryzmami nie kryje się żadna treść mogąca w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać ich użycie, a chodzi tylko o szokowanie brzydkimi słowami – to jest to zachowanie typowe dla 15, 16-latków, którzy uważają, że jeśli powiedzą, “cipa” to od razu za samą odwagę staną się dorośli…

Expose Balladyny, aczkolwiek naprawdę świetnie zagrane, też było zdecydowanie za długie, a zbyt długi tekst – to też nie jest żadne odkrycie – sprawia, że przesłanie traci na ostrości, rozmienione na drobne wśród zbyt wielu słów.

Warto się też zastanowić nad samym sensem najpierw sięgania po klasyków, po pierwsze by powiedzieć coś od siebie, a po drugie – uwspółcześniania ich na siłę. Jeśli się ma coś do powiedzenia i jest to rzeczywiście ważne i odkrywcze, to jednak chybalepiej zrobić to po swojemu. Wspieranie się znanym dziełem z pewnością pomaga natomiast, jeśli się chce głównie szokować – tylko że wtedy trzeba pamiętać o tym, że szokowanie też musi mieć jakiś sens.

Uwspółcześnienie i przeniesienie w groźną dziedzinę badań ingerujących w naturę, by uzmysłowić ludziom, jakie mogą być tego skutki, też nie jest nowym zabiegiem. Z identycznego założenia wyszedł na przykład autor filmu “Mucha” o przypadkowym połączeniu DNA naukowca i muchy – pierwsza wersja miała miejsce w 1958 roku, nie wspominając już o klasycznej powieści Mary Shelley, w której doktor Wiktor Frankenstein buduje sztucznego człowieka…

Jednak jeśli się usiłuje podążyć drogą, którą pokonało już wielu twórców, w zasadzie logicznie byłoby pokazać coś nowego, innego, ciekawego – a tego w “Balladynie” zabrakło. Próby wyjaśnienia widzom choćby w zbyt długim expose samej Balladyny nie przekonują, to błyskotliwa i efektowna zabawa słowem, ale chwilami ma się wrażenie, że zabawa i prezentacja błyskotliwości autora tekstu jest znacznie ważniejsza niż treść owych słów, której tam zdecydowanie brakuje.

Przy tym wszystkim trzeba zwrócić uwagę na pozytywy: doskonałą grę aktorów, nawet jeśli była cokolwiek za długa, co jest jednoznacznym dowodem na to, że profesjonalista potrafi zagrać wszystko i nawet chwilami rozbawić publiczność. Gdyby nie oni, tekst stałby się jeszcze bardziej niestrawny. Doskonałe były też kostiumy – to ogromny plus tego spektaklu.

Niestety, nie zmienia to faktu, że sam spektakl jest zdecydowanie za długi, a przez to po prostu męczący – mało kto z widzów premiery nie zerknął raz czy drugi na zegarek po pierwszej godzinie spektaklu. Cóż, słowne żonglerki, nawet najbardziej błyskotliwe, po pierwszej godzinie stają się nudne, jeśli są tylko żonglerkami, i nawet wulgaryzmy tu nie pomagają, bo w takiej dawce i u tak przyzwyczajonego widza nie szokują lecz nudzą. A podobno najgorszym przestępstwem w teatrze jest zanudzenie widza…