Zaczęło się od pokazu filmu “Bottoms” z 1966 roku, który prezentował… nagie pośladki kobiet i mężczyzn. na przemian. Później wszyscy obejrzeli film o samej Yoko i dopiero później ona sama pojawiła się na scenie.
Pojawiła i… zaczęła krzyczeć. To określenie wprawdzie nie oddaje precyzyjnie dźwięków, jakie z siebie wydawała artystka, jednak jest im z pewnością znacznie bliższe niż śpiew. Juz po kilku pierwszych minutach nikt z obecnych nie miał chyba wątpliwości, że mamy do czynienia nie tyle z koncertem, co raczej z rodzajem performance’u, dla którego muzyka jest tylko pretekstem.
I to pretekstem dosć umownym – dźwięki wydawane przez Yoko były na tyle przeraźliwe i przerażające, że całkiem sporo osób tego nie wytrzymało i opuściło salę. Problemem jednak nie były decybele jako takie – sporo obecnych nastawiło się na nieco bardziej standardowy występ, chociaż biorąc pod uwagę osobowość artystki, powinni byli się spodziewać przede wszystkim czegoś niezwykłego…
Wokalizy Yoko mimo że zdecydowanie niemuzyczne – albo muzyczne nie tak, jak to sobie stereotypowo wyobrażamy – niosły w sobie jednak porażającą dawkę skoncentrowanych emocji i po pierwszych kilku minutach szoku jej przekaz zaczynał być czytelny, a później – fascynować.
To było jednocześnie przerażające, głębokie, wspaniałe, niesamowicie ciężkie i przejmujące. Yoko przytłaczała nie tylko wokalizami, ale także osobowością i dobrze, że Thurston Moore dawał widzom chwile oddechu wykonując kilka swoich utworów sam.
Koncert nie był długi, ale z pewnością na wszystkich tych, którzy na nim byli, wywarł niezatarte wrażenie. Czy pozytywne, czy niegatywne – to już zależało wyłącznie od odbiorców. Ale na pewno warto było tego posłuchać.