Lech bezradny w Białymstoku

Kilkanaście minut bardzo dobrej gry w pierwszej i kilkanaście w drugiej połowie – ale wszystko przypominało bicie głową w mur. Tak w skrócie można podsumować mecz Lecha Poznań z Jagiellonią Białystok.

Ten mecz miał wiele pokazać, przede wszystkim dla kibiców “Kolejorza”: czy Lech jest “w gazie”, czy remis na własnym boisku był sukcesem czy też porażką oraz czy gracze Lecha wracający po kontuzjach są już w pełni sił? Na niemal wszystkie te pytania odpowiedź jest – niestety – negatywna. Bo chociaż indywidualnie gracze Lecha wyglądali w większości dobrze, to jednak nie tworzą oni zgranego kolektywu. A przynajmniej nie tak zgranego, żeby myśleć o mistrzostwie Polski.

Początek meczu był… opóźniony. Nie chodzi tu wcale o styl gry którejśc z drużyn, lecz o awarię oświetlenia na stadionie w Białymstoku. Reflektory rozbłysnęly dopiero po kilkunastu minutach, jednak wówczas na murawę poleciały czerwono-żółte serpentyny – przez co prawdziwa gra opóźniła się o kolejne kilka minut.

Przez pewien czas wydawało się, że to gracze Lecha zareagowali na opóźnienie lepiej – kontrolowali grę, dochodzili do sytuacji strzeleckich i nie pozwalali na wiele żółto-czarnym. Aktywni byli Lovrencics i Pawłowski, piłkę dobrze rozgrywali Murawski i Hamalainen, a nawet… grający od początku Szymon Drewniak. Wszystko jednak skończyło się w 20 minucie, kiedy to Jaga – a dokładniej Dani Quintana – strzelił gola po nieudanej pułapce ofsajdowej obrony Lecha. Gostomski, który w tym meczu bronił bramki Lechitów, nie miał nic do powiedzenia.

Lech był w szoku. Tak ciężkim, że zagroził Jadze dopiero pod koniec pierwszej połowy. Po ładnej akcji kombinacyjnej na bramkę zespołu z Białegostoku uderzał Linetty (wprowadzony kilka minut wcześniej za kontuzjowanego Pawłowskiego) był w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – ale strzelał już nieodpowiednio. Być może przestraszył się interweniującego wślizgiem obrońcy Jagi.

Po golu bezradność “Kolejorza” aż raziła w oczy – Drewniak wrócił do dawnej dyspozycji, Hamalainen niby grał, ale nic z tego nie wynikało, Teodorczyk był odcięty od podań. Obrona Lecha prawdopodobnie była jeszcze w Poznaniu, ponieważ Gracze w czerwono-żółtych strojach – zwłaszcza Quintana i Dzalamidze – robili co chcieli. Na wszystko to nakładała się niezwykle duża ilość niecelnych podań i niefrasobliwość obrony.

Po przerwie obraz gry nieco się zmienił – przyspieszyli Lechici, jednak gracze Jagielloni nic sobie z tego nie robili. Przejmowali piłkę, stosowali – udanie – pressing (o czym zapomniał Lech), ale przy tym ograniczali się do kontrowania. Lech tymczasem nadal nie mógł nic zrobić. Jaskółką zmian był strzał Drewniaka, po którym piłka wylądowała na poprzeczce bramki bronionej przez Barana.

Drewniak w ogóle mógł się podobać w tym meczu. Był aktywny od początku do końca, nie bał się grać do przodu, miał wiele udanych podań. Nie wszystkie, ale i tak o wiele więcej, niż kiedyś. Sęk w tym, że gdy Drewniak zagrał dobrze, to już kolejny piłkarz Lecha się nie popisywał. To zresztą zarzut, który można odnieśc do wszystkich lechitów. Składne akcje były, niektóre nawet groźne – Lech przeważał, lecz nic z tego nie wynikało. Brakowało wykończenia i ducha drużyny, pomysłu. Przebłyski indywidualne i momenty były – ale to za mało.

Zwycięstwo Jagielloni przypieczętował drugi gol dla drużyny z Białegostoku. Dawid Plizga wyszedł sam na sam z bramkarzem Lecha. Chociaż gracz Jagielloni był na minimalnym spalonym, to jednak bramka została uznana. To była 85 minuta gry – nic już nie było w stanie zmienić wyniku. Nawet akcja z 89 minuty, kiedy to najpierw strzelał Hamalainen a dobijał Bartosz Ślusarski (wszedł za Łukasza Teodorczyka), lecz bramkarz Jagi za każdym razem obronił.

Lech przegrał i pozostał na szóstej pozycji w tabeli Ekstraklasy. Następny mecz już w niedzielę – na stadionie przy Bułgarskiej Kolejorz podejmować będzie Górnika Zabrze.