To nie mogło się stać, wręcz nie miało prawa. Nikt nie przypuszczał, że ten mecz może się skończyć wynikiem 2:1 dla Lecha, a najwytrwalsi nawet kibice w ciemno wzięliby jakikolwiek remis (lub nawet najniższą z możliwych porażek). We Florencji zaś już witano się z gąską. Taki stan rzeczy był po prostu… rozsądny. Oto bowiem Fiorentina jest liderem Serie A po siódmej kolejce, wyprzedza m.in. tak uznane, grające w tym sezonie w Lidze Mistrzów firmy, jak AS Roma czy Juventus Turyn (choć ta ostatnia akurat słabo się spisuje w lidze).
Porażkę mogła też wróżyć pierwsza połowa w wykonaniu Lecha – Fiorentina zamknęła piłkarzy Kolejorza na ich własnej połowie, nie dawała im niemal nic do powiedzenia. Zawodnicy Lecha niby szarpali, niby chcieli przebić się pod bramkę “Violi”, ale często bili głową w mur. Choć 100-procentowych akcji piłkarzom włoskiej drużyny brakowało, to jednak wydawało się, iż tylko cudem lechici nie stracili gola.
Był to cud pierwszy – cud drugi nastąpił w drugiej połowie. Wówczas to bowiem na boisku słabego (i – niestety – kontuzjowanego) Thomallę zastąpił Kownacki. Dosłownie chwilę później, w 65. minucie meczu, prawą stroną urwał się Gergo Lovrencics, zagrał w pole karne przed bramkarza, a tam do piłki dopadł właśnie młody Kownaś, który wpakował jeszcze do bramki interweniującego bramkarza.
Euforia – inaczej się tego nie da określić. Piłkarze Fiorentiny jakby obudzili się z głębokiego letargu, rzucili się do ataku, a w jednym z nich ucierpiał strzelec gola dla Lecha. Cóż, przypadek…
Czasem jednak takie przypadki rządzą piłką nożną. Młodego lechitę zastąpił bowiem Maciej Gajos, który… powtórzył wyczyn Kownackiego! 77. minuta, dośrodkowanie z rzutu wolnego, Kamiński przedłuża piłkę głową, futbolówka trafia do niepilnowanego Gajosa, a ten świetnym, technicznym strzałem pokonał bramkarza “Violi”. 0:2. Piłkarze Fiorentiny nie dowierzają. Kibice Lecha nie dowierzają.
Ale to nie koniec – piłkarze Fiorentiny już teraz zaczynają dwoić się i troić, ale nie przynosi to efektów. Dziwią się: jak to, przecież to my mieliśmy wygrać, przecież statystyki, jesteśmy lepsi! Byli lepsi: mieli więcej okazji, dłużej byli przy piłce (66 proc. Fiore do 34 proc. Lecha). A jednak… przegrywali dwoma bramkami. Wreszcie w 90. minucie Fernandez przebił się lewą stroną boiska, zagrał do stojącego w bramce Rossiego, a ten trafił do bramki. Jeszcze chwila, jeszcze moment, jeszcze Włosi uwierzyli w siebie. Sędzia najwyraźniej też – przedłużył mecz o 4 minuty, kończy go po 5. Szczęśliwie.
Lech wygrał. Co ważne – wygrał przed arcytrudnym spotkaniem z Legią w Warszawie. Stołeczna drużyna nie miała zaś tyle szczęścia (i umiejętności) i zremisowała u siebie z Club Brugge.