Quo vadis, Lech?

Co się dzieje z „Kolejorzem”? To pytanie zadają sobie wszyscy po przegranej mistrzów Polski z Piastem Gliwice 0:1.  Odpowiedź znaleźć jest niewątpliwie ciężko, natomiast w głowie kibica związanego z Lechem od lat jedno pytanie męczy szczególnie, a brzmi ono: gdzie ja to już widziałem?

Chodzi o sezon 2010/2011 i mecze w Lidze Europy pod wodzą Jacka Zielińskiego. Wtedy „Kolejorz” również przeplatał dobre występy w europie ze słabymi w lidze. Jak to się skończyło wszyscy sympatycy Lecha pamiętają i tylko chuchać na zimne, by nie było powtórki z przeszłości.

Mecz z Piastem jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego wydawał się z kategorii tych „ciężkich”. Dlaczego? Chociażby dlatego, że Piast Gliwice to aktualny lider ekstraklasy. Dość niespodziewany, ale jednak. Podopieczni czeskiego szkoleniowca Radoslava Latala są sensacją ligowej rzeczywistości, czy się to komuś podoba czy nie. Grają ładną i rozsądną piłkę, a w dodatku są bardzo waleczni i zdyscyplinowani taktycznie. Za Lechem przemawiała ostatnia przekonująca wygrana nad Videotonem, po którym wszyscy chóralnie zażegnali kryzys (podobno taki był). Jeżeli faktycznie miał on miejsce, to napewno nie minął i po niedzielnym meczu wypada tylko schować głowę w piasek i zamilknąć.

Trener Skorża w porównaniu z czwartkowym meczem w europejskich pucharach dokonał kilku zmian. Za niedysponowanego Linettego, zagrał Tetteh, w bramce stanął Gostomski, za Pawłowskiego wszedł Formella, a swój pierwszy mecz od bardzo dawna zagrał Paulus Arrajuri.

Piast już na początku spotkania narzucił agresywny pressing, poprzez który „Kolejorz” miał problem z rozwinięciem jakiejkolwiek akcji ofensywnej. Jak już próbował coś „skleić” to w polu karnym wszystko zaczęło się sypać. Pierwszą akcją meczową popisał się Piast po dośrodkowaniu Mraza, do piłki doskoczył Bartosz Szeliga, który swój wyskok do piłki okupił kontuzją – upór o każdą piłkę mówi wiele o charakterze drużyny.

Najgroźniejsze sytuacje drużyna ze stolicy Wielkopolski stwarzała po dośrodkowaniach Barry’ego Douglasa – w Poznaniu wszyscy zdążyli się do tego przyzwyczaić, że jeżeli Lech próbuje przycisnąć przeciwnika to swoje place maczać musi w tym Szkot. Marnowanie tak idealnych piłek jakie trafiały odpowiednio do Hamalainena i Thomali było wielkim grzechem . Trzeba jednak oddać cesarzowi to co cesarskie, bo w obu przypadkach niebywałymi umiejętnościami grą na linii popisał się bramkarz gości Jakub Szmatuła. Drużyna z Piasta może dziękować swojemu bramkarzowi, ponieważ były to sytuacje stu procentowe.

Co innego Maciej Gostomoski – był to jego pierwszy mecz ligowy – który nie potrafił dogadać się z formacją obronną Lecha. Na dodatek było widać po nim brak meczów o stawkę. Zwłaszcza przy stałych fragmentach gry, kiedy to mijał się z piłką, wychodził do niej, po czym wracał do bramki nie wiedząc co zrobić, albo wpadał na swoich obrońców. Po jednym z rzutów rożnych musiał bronić piłkę na raty po strzale Murawskiego. To właśnie Gostomski wespół z Tettehem podarowali piłkę Piastowi, po którym padł jedyny gol tego meczu. Pół żartem można stwierdzić, że Ghańczyk zaliczył asystę trzeciego stopnia przy bramce dla rywali, ponieważ tak słabo podał do Arrajuriego, że bez problemu do bezpańskiej piłki dopadł Martin Nespor, ten po chwili oddał piłkę nadchodzącemu z prawej strony Marcinowi Pietrowskiemu, który płaskim wbiciem piłki w pole karne obsłużył Kamila Vacka, który z bliskiej odległości strzelił jedynego gola meczu.

Druga połowa była rozpaczliwą grą, co do której ciężko coś sensownego napisać. Od patrzenia na grę Lechitów robiło się słabo. Piłkarze byli nieporadni, mieli problem z atakiem pozycyjnym i jedynie strzałami za pola karnego próbowali coś ustrzelić. Te natomiast były słabe lub niecelne, jak ten z 86 minuty Szymona Pawłowskiego – notabene jedynej „groźnej” akcji Lecha w drugiej części meczu. Po spotkaniu kibice z „kotła” w dosadnych słowach wyrazili się o grze piłkarzy, a z pozostałych trybun rozległy sie ogromne gwizdy.